Tam, gdzie ciągle trwa Adwent

Marta Deka, Krystyna Piotrowska

|

Gość Radomski 48/2012

publikacja 29.11.2012 00:15

Michalitka. S. Eligia Opiłowska zawsze chciała pracować na misjach. Spełniła swoje marzenie.

Dzieci pielgrzymujące do groty Matki Bożej Nadziei niosą zapalone świece Dzieci pielgrzymujące do groty Matki Bożej Nadziei niosą zapalone świece
Archiwum s. Eligii Opiłowskiej

Pochodzi z parafii Jasionna. Jako mała dziewczynka była na spotkaniu w kościele, gdzie o swojej pracy misyjnej opowiadała s. Zygmunta Kaszuba, która w latach 70. pracowała w Burundi. – I wtedy zrodziło się we mnie ogromne pragnienie, że przecież ja też mogę tak jak ta siostra coś dobrego uczynić ludziom. Ta droga była jeszcze dość długa, ale bardzo szybko zrealizowała się w życiu zakonnym – mówi s. Eligia ze Zgromadzenia Sióstr św. Michała Archanioła.

Powołanie w powołaniu

S. Eligia Opiłowska trafiła do Kamerunu w 1986 r., gdy – jak mówi – katolicyzm dopiero się tam rozwijał. Co prawda Kościół istniał tam od 110 lat, ale do głębokiego buszu, gdzie siostry z jej zgromadzenia objęły misję Nguelemen Douka po siostrach z Francji ze zgromadzenia Ducha Świętego, dotarł w 1951 r. – Próbowałyśmy siać słowo Boże, a także być oparciem dla tamtejszego człowieka, bo przecież bierze się człowieka całościowo. Gdzie jest misja, jest przychodnia zdrowia. U nas była jeszcze szkoła o profilu krawieckim z internatem – mówi michalitka. Gdy s. Eligia przyjechała do Nguelemen, współsiostry pracowały tam już od dwóch lat. Akurat trzeba było objąć stanowisko dyrektora szkoły. Żadna z nich nie czuła się na siłach, aby podjąć to zadanie. Ówczesna przełożona, s. Euzebia, zadecydowała, żeby modlić się do Ducha Świętego. Potem było losowanie i los padł na młodziutką, wtedy jeszcze przed profesją wieczystą s. Eligię. A ta, jak dziś wspomina, przy pomocy łaski Bożej i współsióstr, podołała trudnym obowiązkom. Niestety klimat tropikalny okazał się dla s. Eligii niemal zabójczy. Tropikalna niebezpieczna choroba sprawiła, że została wysłana do Francji na leczenie. Do dziś pozostały ślady choroby, które nie pozwalają jej wrócić na stałe na misyjną placówkę do Afryki. – Gdyby mi tylko lekarze pozwolili, zaraz bym wyjechała. Wiele osób dziwi się, że choć są tam tak ciężkie warunki życia pod każdym względem, to chcemy tam jechać. To trudno wytłumaczyć, ale człowiek czuje się tam bardzo spełniony i potrzebny. To jest powołanie w powołaniu – wyjaśnia siostra.

Jak sardynki

Do Kamerunu mogła po raz drugi, choć na bardzo krótko, bo zaledwie na cztery tygodnie, pojechać po 23 latach. Było to we wrześniu. – Wielką radością było zobaczyć, jak katolicyzm bardzo się tu rozrósł. Mówią o tym nie tylko statystyki, ale też życie religijne ludzi – opowiada s. Eligia. – Tubylcy są jednak ciągle w stanie oczekiwania. Skoro mamy mówić o Adwencie, który właśnie jest takim czasem oczekiwania, to mimo iż cieszymy się tymi osiągnięciami, tamtejszy człowiek nieustannie czeka na Jezusa. Nawet jeżeli jest ochrzczony i wcześniej przeszedł drogę trzyletniego oczekiwania do przyjęcia chrztu, to jest on ciągle niewolnikiem swoich tradycji, wierzeń, czarów i uzależnień. I Ewangelia ma nieść dobrą nowinę o zbawieniu, jednocześnie wyzwalając tego człowieka, czyniąc go wolnym. Choć niewolnictwo oficjalnie skończyło się w 1960 r., to tamtejszy człowiek niestety nie jest wolny i myślę, że czas Adwentu tam ciągle trwa. Oni ciągle czekają na pogłębienie Ewangelii, na wyzwolenie się z tego, co ich krępuje – dodaje. To uzależnienie, o którym mówi siostra, to wierzenia, że człowiek jest winien wszystkich nieszczęść. Nie szuka się na przykład źródła choroby, ale osoby, która mogła sprawić, że ktoś zachorował. Kiedy piorun uderzył w dom zakonny, niszcząc część dachu, następnego dnia całe miasteczko było zaangażowane w szukanie winnego, który tyle zła wyrządził siostrom. – Ale za to jaką radością jest widzieć rzesze ochrzczonych: dzieci, młodzież! Porównując do warunków europejskich, w naszych kościołach w większości modlą się osoby starsze, tam to są młodzi. Dzieci i młodzież siedzą w ławkach jak sardynki głowa przy głowie. I ten widok naprawdę rozpiera serca radością – mówi s. Eligia.

Oczekiwanie na Zbawiciela

W Kościele rozpoczął się Adwent. Przypomina nam o tym liturgia, ale i dekoracje w świątyniach. Nasuwa się pytanie, czy można nasz sposób oczekiwania na Zbawiciela porównać do tego na Czarnym Lądzie. – Tradycje adwentowe przynieśli misjonarze. To są elementy zapożyczone z kultury europejskiej. Tam nie było podłoża, żeby zaczerpnąć coś z ich tradycji i poddać inkulturacji, jeżeli chodzi o Adwent – wyjaśnia nasza rozmówczyni. O wiele łatwiej było z innymi zapożyczeniami – np. uroczyste wniesienie Biblii w czasie Mszy św. w plemieniu Maka wzorowane jest na tradycji wnoszenia w lektyce wodza, czyli najgodniejszej osoby do wioski. Później wódz przemawiał. Teraz Pismo Święte przed odczytaniem Ewangelii wnosi się w lektykach. Towarzyszy temu taniec, śpiew, rzucanie kwiatów, a trwa to kilkanaście minut. W innym plemieniu Biblię wnosi się w koszu. Jak matka przychodziła z pola z płodami ziemi, aby później przygotować pożywienie dla domowników, tak teraz Biblię wnosi się w koszu na plecach do kościoła, jako słowo, które daje życie duchowe. Siostra wraca wspomnieniami do czasu, gdy była odpowiedzialna za szkołę i internat. W każdą niedzielę we Mszy św. w kościele na terenie misji uczestniczyły jej uczennice i nauczyciele. Staraniem sióstr dodatkowo raz w tygodniu również była organizowana Msza św. Siostry przygotowywały też chętnych do chrztu, który najczęściej odbywał się w Wielką Sobotę, ale bywało, że i w okresie Bożego Narodzenia. Uczennice miały także okazję do głębszego przeżywania Adwentu poprzez rekolekcje. Nauki głosił do nich zazwyczaj ksiądz Afrykanin. Łatwiej było mu do nich trafić. Dla ochrzczonych dziewcząt organizowana była spowiedź. – Na miarę tamtejszych warunków myślę, że to było owocne przeżywanie przygotowania na przyjście Zbawiciela – dodaje.

Liście zamiast sianka

W buszu nie rosną choinki. Ale jeśli chce się mieć w Afryce zielone drzewko w kościele, to trzeba je sobie samemu zrobić. Siostry wypatrzyły drzewo, które troszkę przypominało nasze iglaste. Z jego gałązek uplotły „choinkę” i zawiesiły na niej kolorowe lampki. Ich blask wzbudzał nieskrywany zachwyt tubylców. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widzieli. Żeby mogły zabłysnąć, specjalnie na tę okazję włączany był agregat prądotwórczy. Przygotowanie żłóbka, z Dzieciątkiem owiniętym palmowymi liśćmi, było o wiele łatwiejsze. Gdy zbliżała się pora Pasterki, kościół wypełniał się ludźmi. Wielu z nich miało za sobą kilkudniową drogę w piekącym słońcu i wszechobecnym w czasie pory suchej kurzu. Nikogo więc nie dziwiło, że tak zmęczeni zasypiali w czasie liturgii. A ta nie mogła trwać krócej niż trzy godziny. – To był taki standard. Nikomu się nie nudziło i nie dłużyło. Proszę sobie wyobrazić, przejść na przykład 30 km w tak trudnych warunkach i później w ciągu godziny załatwić wszystko z Panem Bogiem. To byłoby trochę za krótko – śmieje się michalitka. Czas świąt był wyzwaniem dla misjonarek. Na misji z tej okazji przygotowywano większą ilość jedzenia i pieczono ciasta, żeby dzielić się tym dobrodziejstwem. – Odwiedzałyśmy domki naszych sąsiadów i zostawiałaśmy im jakiś skromny podarunek, kawałek ciasta, trochę ryżu, kawałek mydła, aby na Boże Narodzenie otrzymali jakiś prezent. Oni bardzo sobie to cenili. Tam nie było zwyczaju bezinteresownego obdarowywania się – wspomina.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.