Uważa, że uratował go św. o. Pio

ks. Zbigniew Niemirski

publikacja 28.01.2016 13:38

Na targi wybierał się Andrzej Szymański, hodowca i miłośnik gołębi pocztowych, mieszkający w parafii pw. MB Nieustającej Pomocy w Tomaszowie Mazowieckim. Uważa, że uratował go św. o. Pio.

Uważa, że uratował go św. o. Pio Widok z góry na zawalony dach Józef Wolny /Foto Gość

To była sobota 28 stycznia 2006 r. W Hali Międzynarodowych Targów Katowickich w Chorzowie odbywały się 56. Międzynarodowe Targi Gołębi Pocztowych. O 17.15 dach zawalił się na tłum ludzi. Zginęło 65 osób, niemal 150 zostało rannych. Pan Andrzej miał ruszyć z rana, bo z Tomaszowa do Chorzowa jest prawie 200 km. Bardzo się cieszył na ten wyjazd, bo miał nie tylko zobaczyć samą wystawę, ale też spotkać kolegów, z którymi niedawno był na pielgrzymce hodowców gołębi we Włoszech. - Prowadzę niewielką firmę dostarczającą gaz. No i zadzwonił klient, prosząc o dostawę gazu w dużych butlach, których jeszcze nie woziłem. Tego dnia był kilkunastostopniowy mróz i trzeba było pomóc człowiekowi. Przełożyłem wyjazd o jedną-dwie godziny. Zjawiłem się w rozlewni, a tu - jak nigdy - zamknięta brama, bo nie wszedł gaz ze Stąporkowa. Coś takiego zdarzyło się pierwszy raz. Sprawa się przedłużała. Ostatecznie gaz dowieziono i dostał go też klient. Ale ja wróciłem do domu dopiero przed 15.00 - wspomina A. Szymański.

Już wtedy postanowił, że ruszy zaraz po zjedzeniu obiadu i nakarmieniu gołębi. - Ale żona mówi: „Andrzeju, nie jedź! Już prawie 15.00”. Do tego zadzwonił kolega z zapytaniem, gdzie jestem. I wtedy pomyślałem, że pojadę. I na koniec wewnętrzne pouczenie: „Posłuchaj żony. Zajedziesz i będzie już po wystawie. Może na drugi dzień, w niedzielę” - opowiada.

Po 17.00 zadzwonił telefon, a w słuchawce głos pytający A. Szymańskiego, gdzie jest. - "W domu jestem" - odpowiedziałem, a wtedy kolega mówi, że stała się straszna rzecz - zawalił się dach hali. Zaraz zacząłem dzwonić do kolegów, jednego, drugiego, trzeciego, czwartego. Nikt nie odbiera. Wreszcie telefon się odezwał. To był telefon kolegi, który redaguje naszą gazetę „Dobry Lot”. Mówiła jego żona: „Żyjemy, ale córka jest ranna. Jedziemy do szpitala”. Dzwonię do drugiego kolegi, który miał na wystawie stoisko. Odebrał. „Zdołaliśmy uciec tak, jak staliśmy. Siedzimy w samochodzie, ale żona jest ranna. Dostała jakąś blachą” - wspomina pierwsze chwile po tragedii A. Szymański. Gdy skończył ostatnią rozmowę, okazało się, że ma na liście około 10 nieodebranych połączeń. - Dzwonili różni znajomi, bo wiedzieli, że wybieram się na targi do Chorzowa. Jeszcze do bardzo późna z soboty na niedzielę dzwoniłem do różnych osób. Niestety, nie odezwał się Tadeusz Kaczmarczyk, mój kolega z Marek koło Warszawy. Byłem na jego pogrzebie. Podczas Mszy św. do kościoła wleciał gołąb. Zakrążył i odleciał - opowiada hodowca gołębi z Tomaszowa. W jego relacji pojawia się także powtarzany potem wątek o rozgadanych ludziach, o muzyce i o gołębiach, które jako jedyne patrzyły w górę.

Ale pan Andrzej na koniec zostawia coś, o czym sam jest przekonany. Kilka dni przed targami rozmawiał z kolegą z Wrocławia i ten mówił mu, że niedługo zacznie sprzedawać gaz w dużych butlach. - W poniedziałek, dwa dni po katastrofie, jechałem do Łodzi na spotkanie wspólnoty Odnowy w Duchu Świętym. Zadzwoniłem do tego kolegi z Wrocławia i mówię mu, że w sobotę przed tym strasznym wypadkiem woziłem gaz w dużych butlach. A na to mój kolega: „Widzisz, uratował cię św. o. Pio”. Bo trzeba tu dodać, że on u siebie, a ja w mojej parafii należymy do wspólnoty świętego z Pietrelciny.