Był wśród demonstrantów w czerwcu 1976 r. Aresztowany, doświadczył ówczesnego aparatu represji. Na sobie poznał, czym były tzw. ścieżki zdrowia. Kazimierz Staszewski jest dziś członkiem radomskiej Rady Miasta. Od września 1980 r. działa w NSZZ "Solidarność".
25 czerwca 1976 r. był młodym pracownikiem w radomskich Zakładach Przemysłu Tytoniowego.
- Przed południem dostaliśmy informację o proteście. Przyjeżdżali wtedy do nas ciągnikami, na platformie, na wózkach i informowali, że jest protest w mieście. Wiedzieliśmy, że rząd i partia zarządzili drastyczne podwyżki, i że władze przygotowały niesprawiedliwe rekompensaty. Koło godz. 14 znalazłem się na placu przed kościołem jezuitów pw. Świętej Trójcy. Tam był ogromny tłum. Razem przeszliśmy w górę w stronę komitetu partii. Przed budynkiem czekaliśmy na skutki rozmów z sekretarzem Prokopiakiem. A gdy okazało się, że nas oszukał i uciekł, rozpoczął się szturm na siedzibę znienawidzonej partii komunistycznej - mówi o początkach swego udziału w robotniczym proteście K. Staszewski.
Gdy okazało się, że władze tylko pozorują rozmowy, protestujący wdarli się do siedziby partii, a budynek został podpalony
Reprodukcja: ks. Zbigniew Niemirski /Foto Gość
Z budynku wyrzucano meble, ale też szynki i wędliny, które dla ówczesnych mieszkańców Radomia były towarem niedostępnym.
Budynek stanął w płomieniach. I wówczas rozpoczął się szturm oddziałów specjalnych, które do Radomia skierowano z Warszawy, Łodzi, Lublina, Kielc i Szczytna. Uliczne walki z demonstrantami trwały do późnego popołudnia. Centrum miasta wypełnił gryzący w oczy gaz.
- Około 18.00 znalazłem się przed Urzędem Wojewódzkim. Tam wśród tłumu okazało się, że wśród nas są tajniacy. Ci złapali mnie, wykrzywili ręce, głowa w dół i zostałem szybko zabrany na dołek do komendy wojewódzkiej milicji. Chyba byłem jednym z pierwszych aresztowanych, bo cele dopiero się zapełniały. Około 22.00 cele były pełne. Tam odbyło się pierwsze przesłuchanie i pierwsze bicie. Szturchanie, okrzyki: „Łobuzie”, wciskanie, że jestem pod wpływem alkoholu - opowiada K. Staszewski.
Następnego dnia aresztowanych wywieziono do Kielc. - To były stare więźniarki. W każdej ciężarówce 30-40 osób. Piekielnie gorąco. Przewieziono nas na Piaski. Tam zrobili z nas typowych kryminalistów. Odciski palców, zdjęcia. Wszystko w zastraszeniu i od czasu do czasu pała przez plecy. To jeszcze nie były „ścieżki zdrowia”. „Ścieżki” zaczęły się drugiego dnia wieczorem po aresztowaniach. Z Kielc zawieziono nas do Radomia. Było to 26 czerwca. Areszt śledczy w Radomiu, dziś kuria biskupia. W środku pomieszczenia stał stolik. Ubecja ustawiona w sznurze. Dobiegaliśmy do stolika. Tam padało pytanie: „Czy jesteś wierzący?” Ja odpowiedziałem: „Tak”. I wtedy pała przez głowę. Ale to nie miało znaczenia. Pytałem potem jednego z osadzonych, mówił, że nie wierzy, on też dostał. Najmocniej bili nas, gdy udawaliśmy się do cel. Ustawił się sznur ZOMO i służby więziennej. Wszyscy mieli długie pały. Biegliśmy pośród tego szpaleru. Tam bili i podkładali nogi. Kto upadł, był dodatkowo skopany i bity. Potem w celi nie poznałem stryjecznego brata, tak nas pobili - opowiada K. Staszewski.
Po robotniczym proteście aresztowano ponad 600 demonstrantów, a niemal tysiąc dyscyplinarnie zwolniono z pracy. Kazimierz Staszewski, aresztowany w dniu protestu, był jednym z tych, który znalazł się na bruku. Przywieziony do Radomia z aresztu w Kielcach został poddany kolejnym represjom.
- Przed Urzędem Wojewódzkim w Radomiu, gdzie mieliśmy być przesłuchani po przewiezieniu z Kielc, czekali na nas słuchacze szkółki milicyjnej ze Szczytna. Oni starli się z protestującymi i teraz mieli okazję na zemstę. Rosłe chłopy po 190 cm wzrostu, wyposażeni w długie pały po 75 cm. Bili nas bez litości. Potem było strzyżenie, bo nosiliśmy długie modne czupryny. Golili nas, ubliżali nam i poniżali. Potem, po osadzeniu w celach, zarządzali ich wymianę, bo to była okazja, by nas bić, gdy szliśmy z celi do celi - opowiada Staszewski.
3 dni po zamieszkach osadzeni zostali przewiezieni do więzienia w Białymstoku. - Jechaliśmy długo, wręcz bez końca. Nikt nam nie powiedział, dokąd i po co jedziemy. Był strach. Dopiero na miejscu powiedziano nam, gdzie jesteśmy. Tam otrzymaliśmy więzienne ubrania. Traktowano nas, jak osadzonych. W Białymstoku nikt nas już nie bił. Co więcej, rannych i poszkodowanych zaczęto wreszcie leczyć - wspomina represjonowany.
W sierpniu przyszła decyzja o zwolnieniu. - Gdy przyjechałem do Radomia, chciałem całować ziemię. Udałem się do domu na ul. Garbarską. Zadzwoniłem. Wychudzony, ogolony na łyso. Mama nie poznała mnie w pierwszej chwili - opowiada K. Staszewski.
Uczestnik tamtego protestu z wilczym biletem nie miał szans na zatrudnienie. Wyjechał w okolice Grójca. Tam pracował, zbierając owoce w sadach. Gdy pojawiła się szansa na zatrudnienie i wrócił do Zakładów Tytoniowych, zaczynając od zera, został powołany do wojska. - Tak się złożyło, że moja jednostka była blisko milicyjnej szkółki w Szczytnie. Bywało, że na przepustkach pod jej siedzibą krzyczeliśmy, co o nich myślimy - kończy z uśmiechem swe wspomnienia Staszewski.
Radomscy robotnicy na wózku akumulatorowym w dniu protestu
Reprodukcja: ks. Zbigniew Niemirski /Foto Gość