Wybaczcie mi, proszę, odrobinę prywaty, bo nie chodzi o mnie, ale o niego.
Przyszedł do mojej rodzinnej parafii niemal 40 lat temu. Byłem wówczas uczniem szkoły podstawowej. Bardzo szybko nas urzekł. Jeździliśmy z nim na rowerach do Sitowej koło Opoczna. Siedzieliśmy przy ognisku, śpiewaliśmy religijne piosenki, jedliśmy kanapki, o które on się postarał. On na tych rowerach wysyłał nas, młodych chłopaków, na spotkania ministrantów na zjazdy do sanktuarium Matki Bożej Świętorodzinnej w Studziannie. Ci młodsi nie mogli jechać rowerami, docierali tam autobusem. Ale każdy z nas chciał tam być, bo dla ministranta to było coś, bo to on nas tam wysyłał. Ks. Bogdan był dla nas autorytetem. To on zaproponował nam, ministrantom, wyjazdy na oazę. Wówczas to była duszpasterska awangarda. Ośrodki w Czarnej koło Końskich dla młodszych, te w górach - dla starszych, wyznaczały stopnie naszej formacji. On sam prowadził niejeden z tych oazowych turnusów.
A potem odszedł z naszej parafii. Zaczął budować kościół pod Radomiem. Nigdy go nie zapomnieliśmy. Ks. Bogdan Szczepanik w podradomskiej Bielisze zbudował kościół i od podstaw stworzył parafialną wspólnotę. Stamtąd też wyszli kapłani. Nie mam wątpliwości, że głos powołania odczytali dzięki niemu.
Jeden z moich kolegów poprosił go, by podczas prymicyjnej Mszy św. wygłosił kazanie, bo w jego pracy duszpasterskiej upatrywał źródeł swojego powołania kapłańskiego. Nie on jeden zresztą.
Ks. Bogdan nie był uczonym teologiem, co posiadł wszechwiedzę o Bogu, którą zniewala głupszych od siebie. Nie był religijnym celebrytą, który zmusza do bezmyślnego entuzjazmu w naśladowaniu jego doskonałości. Był... Nie umiem tego nazwać. Powiem po prostu: był kimś, kto zarażał swoją miłością do Boga.