Słowo "terror", co warto przypomnieć, pochodzi z łaciny i znaczy: "strach", "groza". Poniekąd więc każdy straszący jest jakoś terrorystą.
Mówiono wiele, pisano wiele i straszono. Rodzimi terroryści straszący niebezpieczeństwami podczas Światowych Dni Młodzieży odnieśli jakiś sukces. Sam spotkałem się niejednokrotnie z informacjami, że oto ktoś odradzał komuś wyjazd, bo słyszał, że będzie strasznie, że oto jakiś przestraszony tym, co zobaczył w przekazach medialnych, absolutnie nie zgodził się na wyjazd swojej pociechy.
Ten poziom terroru zaczął nieco opadać, gdy ŚDM ruszyły. W Radomiu, o czym rozmawiałem z wieloma osobami, doszło do swoistej konfrontacji przestraszonej ulicy z rozentuzjazmowanymi cudzoziemcami. Nie można powiedzieć, że przestraszyli się wszyscy, bo przecież odważnych nie brakowało od początku. No i wreszcie te Dni w Diecezji, gdy fala odwagi wybuchła na całego.
Czas ma to do siebie, że jest lekarzem, bo leczy rany, choć podobno kiepski z niego chirurg plastyczny. Ma też to do siebie, że płynie.
Przeżywamy rok 1050. rocznicy chrztu Polski. Trudno spotkać dziś kogoś, kto podważałby znaczenie tego momentu dla naszej historii. A przecież 50 lat temu z wielką siłą starano się unikać w oficjalnych obchodach słowa chrzest i torpedowano kościelne obchody, posuwając się nawet do ich zagłuszania przez wojskowe orkiestry i na różne sposoby nękano ich uczestników.
Przecież wielu z tych ludzi nadal żyje. Kilka tygodni temu rozmawiałem z pewną osobą, młodą, która opowiadała mi, że zapytała swojego dziadka o obchody 1000. rocznicy chrztu Polski. Dziadek mocno się zakłopotał, zdenerwował i odparł, że nie pamięta.
I nasz czas przeleci. Wyrośnie kolejne pokolenie, które zapyta nas: "Jak to było, gdy obchodziliście w Polsce Światowe Dni Młodzieży? Co wtedy robiłeś, dziadku?". I co usłyszy? "Straszyłem, wnusiu, straszyłem. Byłem etatowym straszakiem". Lub wersja druga: "Nie pamiętam".