Ojca, który był policjantem, zabili mu Sowieci. On z mamą i trzema braćmi został wywieziony w kwietniu 1940 roku w głąb Związku Sowieckiego. Wrócili stamtąd dopiero po 6 latach.
Gdy 13 kwietnia 1940 roku wsadzano ich do pociągu, jeden z chłopców w chusteczkę zebrał garść ojczystej ziemi. "To na pamiątkę, mamusiu" - powiedział. "Wysyp to, synku! Ja nie chcę ziemi na pamiątkę. Ja chcę być w tej ziemi pochowana" - odpowiedziała Zofia Rafałowska. Jej najmłodszy syn, Florian, miał wtedy 8 lat. Dziś jest emerytowanym proboszczem parafii Magnuszew. Gdy zgłosił się do seminarium duchownego w Sandomierzu, nieco zdumiony ojciec duchowny pytał go: - Jak to możliwe, że kandydat urodził się w Pińsku, na Kresach, a ochrzczony został w parafii Szewna koło Ostrowca?
Duchowny nie miał pojęcia, że na szlaku życiowych wędrówek i włóczęgi kandydata na księdza był Kazachstan, a potem także Wielkopolska i Lublin.
Po Zofię i jej trzech synów bolszewicy przyszli w kwietniu 1940 roku. Wcześniej aresztowali ojca. Potem go zabili. - To była noc. Walili i kazali otwierać. Mama nie chciała otworzyć, ale grozili, że wyważą drzwi. Gdy otworzyła, weszło trzech. Myśmy wszyscy byli bardzo wystraszeni. Kazali się pakować. 13 kwietnia 1940 roku rano załadowano nas do wagonów towarowych. Ile było osób w tych wagonach, nie mam pojęcia. Jechaliśmy do pierwszej połowy maja. Cały czas tym jednym wagonem. A cały skład miał na pewno 60 wagonów. Ciągnęły go dwie lokomotywy - wspomina zesłaniec.
Pierwszym miejscem pobytu był Kokczetaw, miasto na północy Kazachstanu. Potem Saradyr i Akmolińsk, dziś Nur-Sułtan, stolica Kazachstanu. Tam dziesięcioletni Florek przystąpił do I Komunii św.
Do Polski wrócili dopiero w 1946 roku. Po zakończeniu wojny Zofia Rafałowska z synami jeszcze przez rok nie mogła wrócić do Polski. Jako pierwsi wracali ci, którzy mieli w rodzinie żołnierzy, którzy walczyli w ludowej armii gen. Berlinga. Inni musieli mieć kogoś, kto upomni się o nich imiennie. - My nie mieliśmy nikogo takiego. Aż tu nagle przyszło pismo, które wstawiało się za naszą rodziną. Kto to mógł być? Nie mam pojęcia. Jest faktem, że gdy armia gen. Andersa była w Iranie, dostaliśmy dwa razy paczki ze wsparciem od kogoś bezimiennego. Być może ten sam człowiek upomniał się po wojnie o nas - zaznacza ks. Rafałowski.
- Mieliśmy zostać osiedleni w okolicach Szczecina. Już w Polsce jechaliśmy przez Łuków, Puławy, Pionki, Radom, aż dotarliśmy do Skarżyska-Kamiennej. Tu mama zadecydowała: "Wysiadamy. Przecież niemożliwe, by nikt z naszej rodziny nie przeżył wojny". Miała trzy siostry, brata i rodziców. Wysiedliśmy, a cały nasz dobytek to było to, co mieliśmy na sobie - wspomina kapłan.
Ze Skarżyska pojechali do Ostrowca. Bilet dostali od kierownika transportu z Kazachstanu. - Przyjechaliśmy do Ostrowca. Szliśmy do siostry mamy. Koło dworca spotkaliśmy mężczyznę. Popatrzył na nas i minął, ale mama się obejrzała. On także się obejrzał. Tak było ze trzy razy. I wreszcie on kiwa, byśmy podeszli. „Zocha, to ty?” - zapytał. To był mąż mamy siostry. To do nich szliśmy, a nie widzieliśmy się 6 lat.
- Nie mam zdjęć z Kazachstanu, bo tam nikt nie miał aparatu fotograficznego. Ale zachowałem kilka wyjątkowych pamiątek. Mam między innymi dokument tajemniczego człowieka, który upomniał się o nasz powrót. Mam zdjęcia sprzed wojny. I mam pamiątkę wyjątkową: lniany woreczek, który na piersi nosiła moja mamusia, gdzie trzymała nasze polskie dokumenty – mówi ks. Rafałowski.
Więcej w wydaniu papierowym "Gościa Radomskiego AVE" nr 37 na 19 września.