Gdyby posiadać jakieś urządzenie do mierzenia siły pokornego znoszenia upokorzeń, sługa Boży bp Piotr Gołębiowski wyznaczałby trudny do osiągnięcia poziom.
„Na progu Roku Wiary”, jak wciąż powtarzamy z uporczywą predylekcją, wracamy do 50. rocznicy rozpoczęcia obrad Soboru Watykańskiego II. Ostatnio uczestniczyłem w rozmowie, w czasie której przypominano wyjątkowość kard. Karola Wojtyły. Średnia wystąpień Ojców Soboru wynosiła dwa, a metropolita krakowski zabrał głos w soborowej auli 24 razy!
Jego wystąpienia nie od razu wywołały słuszne zainteresowanie. Wielki teolog soboru, francuski dominikanin Yves Congar musiał dojrzeć, bo w 1962 r. zaledwie zauważył, po wystąpieniu kard. Wojtyły, że „przemawiał jakiś Polak”. Potem pisał „o pewnym polskim biskupie”. Ale już u końca soboru, w 1965 r., zaznaczał: „Wojtyła zrobił znakomite wrażenie. Ma dominującą osobowość. W jego osobie jest jakieś ożywienie, magnetyczna siła, profetyczna moc, pełna pokoju i nie do odparcia”.
W tych obradach, podkreślmy, w żadnej soborowej sesji, które wyznaczyły drogi Kościoła na kolejne dziesięciolecia, nie uczestniczył nasz pasterz, biskup sandomierski Piotr Gołębiowski. Dziś wielu, szczególnie młodym, byłoby to trudniej zrozumieć. Nie uczestniczył? Może nie chciał? Przecież wystarczy spakować parę rzeczy, wsiąść w samolot, do auta czy pociągu i jechać. Nawet nie trzeba paszportu. Żadnej granicy, żadnej kontroli…
A biskup Piotr bardzo chciał. Tyle że komuniści nie wydali mu paszportu. Konsekwentnie odmawiali. A wówczas, gdy granice były zamknięte, a paszporty, nawet te wydane, trzeba było zaraz zwrócić do urzędu po powrocie z zagranicy, wyjazd – szczególnie za żelazną kurtynę – był czymś wyjątkowym.
Ówczesne władze „nie lubiły” biskupa Piotra. Był dla nich zbyt bezkompromisowy, zbyt „kościelny” i reakcyjny. Nie pomogła mu też postawa w czasie walki o jedność Kościoła w dobie wywołanego przez nie konfliktu o parafię w Wierzbicy. To był ich eksperyment, który ostatecznie – właśnie przez niego – przegrali. Tego mu nie darowali. Aż do śmierci nie został zatwierdzony jako ordynariusz. Był jedynie administratorem apostolskim.
Biskup Piotr mógł wreszcie pojechać do Wiecznego Miasta. Było to w 1973 r., 38 lat po zakończeniu rzymskich studiów, w czasie których uzyskał dwa doktoraty, z filozofii i teologii, i osiem lat po zakończeniu soboru. Stanął wtedy przed Ojcem Świętym Pawłem VI w zdumiewającej postawie pokory, bez śladu syndromu męczennika. „Nie byłem na soborze” – oświadczył. A wtedy papież położył rękę na sercu i powiedział znamienne słowa: „Stąd nikt nie wyrwie księdza biskupa”.
Minęła właśnie 32. rocznica śmierci tego „dobrego i nieustraszonego pasterza”, jak w telegramie na pogrzeb nazwał go Jan Paweł II. „Był człowiekiem wielkiej służby i zdecydowanej walki w obronie wolności Kościoła. Wyrządzoną krzywdę przez małych polityków Bóg biskupowi Piotrowi hojnie nagrodzi. Był mężem Bożym, w duchu pokory i głębokiej pobożności” – zanotował w swych zapiskach kard. Stefan Wyszyński. To wielkie i ważne świadectwa. Napisali je przecież giganci sprawy Kościoła w Polsce - Papież Polak i Prymas Tysiąclecia. Przypominam je z pewnym smutkiem, bo mam wrażenie, że bp Piotr jest jakoś zapominany.
Może w Roku Wiary, już nie na jego progu, ale w toku nadchodzących dni i miesięcy warto bardziej i mocniej go przypominać. Przecież nie z mściwej pamiętliwości doby minionego ustroju, ale z motywów autentycznej pamięci o dobrym, nieustraszonym a nade wszystko świętym biskupie Piotrze.