Niejeden raz męczył mnie mój kolega, Artur, historyk Kościoła. Dlaczego? Bo czasem niewiele rozumiałem, z tego, co mówi. Ale to była raczej moja wina.
Wielokrotnie podczas posiłków w radomskim seminarium deliberowaliśmy o jakiejś kwestii, która właśnie dotyczyła Kościoła. Artur rozkładał wówczas ręce i mówił: „To nic nowego, bo przecież już papież Celestyn, a do tego któryś z Grzegorzów... A zwróćmy uwagę, że mówił o tym już taki a taki sobór. Zapomnieliście o tej wojnie?”.
Co za Celestyn. Co za Grzegorz? I o co tu chodzi? - niekiedy burzyłem się wewnętrznie. Ale często coś sobie przypomniałem, jeszcze częściej czegoś się dowiedziałem.
Artur odszedł na probostwo, a mnie jako ekspert została desygnowana przez media mainstreamowego nurtu dyżurna historyk Kościoła. Ocenia i klasyfikuje. Feruje wyroki i poucza. Kościół musi to, Kościół powinien tamto. A wszystko bez owej czasoprzestrzeni, o jaką dbają historycy.
Przysłuchuję się jej słowom i nie widzę nic z tamtego zanurzenia w przeszłości Kościoła, jaką prezentował i prezentuje Artur, bo i teraz – choć z rzadka – mam okazję go słuchać. W jej ocenach i summariach nie ma owego nerwu historyka, który przywołuje minione dzieje, omawia je, wraca do postaci z przeszłości, porównuje z naszym dzisiaj.
I znów jestem udręczony i znów nie rozumem, ale już nie z mojej winy. Artur wracał do przeszłości, którą znał i którą przywoływał przy stole. A jaką przeszłość przywołuje pani historyk?
Nie twierdzę, że jej nie zna, tylko szkoda, że w tej kosmicznej przestrzeni bez czasu kompletnie tego nie widać.