Pierwsza z postaw chroni przed bezceremonialnym traktowaniem tego, co święte. Druga nie musi być zła. Może dowodzić zażyłości.
Za nami dwa weekendy Apeli Młodych. Przed nami trzeci. Wszystkie zostały zorganizowane przed peregrynacją w naszej diecezji krzyża i ikony Matki Bożej Salus Populi Romani - symboli Światowych Dni Młodzieży. Razem 16 spotkań w różnych miejscach diecezji. W każdym kościele młodzi ze swoimi duszpasterzami i katechetami. A także biskupem. W każdym są ci - no właśnie - obyci ze świątynią, i ci, którzy do tej pory stali jakoś trochę dalej, co nie znaczy daleko. Ci pierwsi szybko i ochoczo opuszczają kościelne ławki, gdy pojawia się zaproszenie do wspólnego śpiewu i tańca. Ci drudzy pozostają nieco lękliwi i wolą pozostać w postawie obserwatorów.
Mówił mi jeden z księży, że po Apelu w mieście… mniejsza którym, podszedł do swojego proboszcza młody chłopak i powiedział: „Proszę księdza, nie wiedziałem, że w kościele tak można”. Czy był to głos pełnego radości entuzjazmu czy oburzenia? Nie dałem rady się dowiedzieć.
Zakładam jednak, że był to głos entuzjazmu, głos człowieka, który odkrył, że w kościele i w Kościele można być kimś więcej niż tylko „niemym widzem” - jak to opisuje jeden z soborowych dokumentów, ale czynnym uczestnikiem i członkiem żywej wspólnoty.
Ten głos dodaje skrzydeł. Jest też głosem nadziei, że Światowe Dni Młodzieży staną się wyrzutnią, która rzesze młodych wystrzeli w sam środek wspólnoty żyjącego Kościoła. Obyśmy nie zgasili tego zapału. Obyśmy pietyzmem nie nazywali postawy bojaźliwego wycofania i bierności, która przygląda się temu rabanowi młodych z założonymi rękoma, gorsząc się faryzejsko, że ktoś dosłownie chce rozumieć, iż Pan jest jego przyjacielem, to znaczy Kimś bliskim, poufałym.