"W ciągu moich 12 lat pobytu na misjach nie spotkałem jeszcze żadnego biskupa, który odwiedziłby swojego misjonarza" - pisze ks. Mirosław Bujak, pracujący w Kamerunie.
Tymczasem bp Henryk Tomasik odwiedził wszystkich księży z naszej diecezji pracujących w Afryce. - Ta wizyta była dla mnie lekcją życia - mówił po powrocie. Rok temu bp Tomasik był w Zambii, gdzie odwiedził ks. Marcelego Prawicę oraz ks. Grzegorza Zbroszczyka. Teraz był w Kamerunie u ks. Mirosława Bujaka, w RPA u ks. Jarosława Wasilewskiego i w Namibii u ks. Andrzeja Cieszkowskiego.
Po tegorocznych odwiedzinach otrzymaliśmy od ks. Mirosława Bujaka list, który publikujemy poniżej. Natomiast ks. Marcin Andrzejewski, który towarzyszył biskupowi w podróży do Afryki, przekazał nam fotografie z odwiedzin trzech krajów. Zamieszczamy je w galerii.
Ks. Mirosław Bujak pisze:
"Kiedy w lipcu ubiegłego roku usłyszałem o pomyśle odwiedzenia misjonarzy przez ks. bp. Henryka Tomasika, pomyślałem sobie: »Piękny pomysł! Ale po różnych i niespełnionych obietnicach odwiedzin lepiej się nie nastawiać, zawód będzie mniejszy«. Tak więc przyjąłem tę wiadomość jako miły, ale niekoniecznie zobowiązujący gest. Ale, gdy w grudniu ubiegłego roku otrzymałem mejla z propozycją terminu wizyty ks. biskupa, pomyślałem sobie: »No, no, ciekawe! Tego jeszcze nie było, a może jednak?«
Ale dopiero wtedy, kiedy na lotnisku Nsimalem w Yaunde zobaczyłem znajome twarze, uwierzyłem, że dzieje się to naprawdę i że słowo ciałem się stało.
Samolot przyleciał nocą. Przenocowaliśmy w stolicy. Rankiem zwiedziliśmy ją głównie przez szyby samochodu, by potem wyruszyć na wschód. Czekało nas prawie 300 km drogi. Na szczęście od kilku lat asfaltowej. Po drodze odwiedziliśmy kilka misji z życzliwymi polskimi siostrami, aż wreszcie wieczorem dotarliśmy do Doumé, gdzie czekał już na nas ks. bp Jan Ozga.
Następnego dnia mieliśmy wreszcie zjechać z asfaltu i dotknąć bliskiej mi rzeczywistości. Sam dojechałem na misję wcześniej, by czekać na przyjazd niezwykłej delegacji. Bp Jan Ozga, bp Henryk Tomasik oraz ks. Marcin Andrzejewski dotarli do Doumaintangu w sobotę w godzinach popołudniowych. Grupa wiernych zebrana na progu terenu misji śpiewem i tańcem przyjęła gości. Kilkoro dzieci zapragnęło nauczyć się słów powitań po polsku i najwidoczniej udało im się to, bo przybyli odpowiedzieli w tym samym języku. W czasie kilkusetmetrowej procesji do kaplicy, grupa dzieci - z zaskoczenia - „ubrana” w suche liście bananowe, niespodziewanie powitała wszystkich ciekawymi akrobacjami.
Wieczorem, po „pizzy z chaty”, był jeszcze różaniec przy prostej grocie Matki Bożej oraz koncert. Kilka chórów, teatr, każdy chciał się pokazać z jak najlepszej strony. A goście, mimo zmęczenia, dotrwali do końca. I na koniec pierwsza noc na wsi przy akompaniamencie kogutów. Tego jeszcze nie było. Dwóch biskupów w drewnianej chatce, ja z ks. Marcinem, na materacach, gdzie się dało.
Niedzielna Msza św. została zaplanowana na 9.00. Przyjechało ponad 20 misjonarzy, głównie Polaków. Nie mając wcześniej takiej okazji, chciałem w ten sposób wyrazić wdzięczność Bogu za 25 lat kapłaństwa. Chóry, lektorzy i wszyscy wierni dali z siebie dosłownie wszystko. Dało się wyczuć niezwykłego ducha, który im towarzyszył. Czuli się tak, jak by witali u siebie samego papieża. Potem degustacja lokalnych potraw. Potem kolejna degustacja, na którą zaprosił nas sąsiadujący z misją… minister. To był długi i niezapomniany dzień.
Kolejne dni to celebracje na wioskach, w dwóch sektorach, bardziej odległych od Doumaintangu. Wierni bardzo przeżywali przyjęcie tak szczególnych gości. Jestem tu wiele lat, ale nigdy nie doświadczyłem tak ogromnej mobilizacji i zaangażowania, tym bardziej, że zostawiłem im wolną rękę. Sami mieli zorganizować wszystko. Kaplice pękały w szwach. Niektórzy przyszli nawet kilkanaście km pieszo. Nawet z sąsiedniej parafii. Trzeba było dobudować hangary, by pomieścić wszystkich. W pierwszej wiosce w darach… krokodyle. W drugiej: atrybuty szefostwa, jakie otrzymał biskup. Chrzty, animacja, zaangażowanie wiernych i obecność lokalnych władz… To wszystko tworzyło niezapomniany klimat. Tego naprawdę jeszcze nie było.