- W moim zakładzie pracy przepracowałem 40 lat i nigdy nie zmieniałem stanowiska. Po co więc te księżowskie przenosiny? - zapytał mnie starszy mężczyzna.
Pytanie słuszne i domagające się odpowiedzi. Szukając jej, najpierw spojrzałem w mój życiorys. Po roku pracy jako wikariusz w jednej z radomskich parafii mój biskup wysłał mnie na dalsze studia. Opuściłem parafię, gdzie było mi bardzo dobrze i gdzie było tylu wspaniałych ludzi. Gdybym tam został, nawet na ileś lat, kiedyś przyszedłby moment, gdy zostałbym proboszczem, a więc też opuściłbym tę parafię. - A może ksiądz po latach zostałby w tej parafii proboszczem? Może i tak, ale ta parafia miała dwóch wikariuszy, co więcej - byliśmy rówieśnikami i zaczęliśmy pracę tego samego dnia. Proboszczem zostałby więc tylko jeden z nas, a więc i tak ktoś by odszedł, by zostać proboszczem gdzie indziej.
To pierwsza z sytuacji. Inna to probostwa, gdzie umiera czy przechodzi na emeryturę proboszcz. Wiele z parafii ma tylko jednego duszpasterza. Gdy tego zabraknie, na miejscu nie ma wikariusza, który go po prostu zastąpi. Trzeba więc mianować księdza z innej parafii, często wikariusza, by objął opuszczoną parafię. No a na tym wakującym wikariacie rodzi się wakat i w to miejsce trzeba mianować nowego duszpasterza. Skąd go wziąć? Przenosząc innego wikariusza. I tak powstaje łańcuszek koniecznych zmian.
Problem w tym, by ostatecznie do tego łańcuszka nie zabrakło tych najmłodszych, czyli neoprezbiterów. Módlmy się więc o powołania kapłańskie!