"Ale przyznaj, Władziu, wtedy przesadziłeś z metaforą" - mówił z uśmiechem ks. kan. Piotr Jaroszek, wspominając spotkanie swego rozmówcy z uczestniczką powstania warszawskiego.
To było ponad ćwierć wieku temu, ale tamtą rozmowę pamiętam doskonale, bo była czymś zupełnie nowym, a przede wszystkim odbiegającym od wyniesionej z PRL-owskiej szkoły wizji i interpretacji historii. Byliśmy wówczas klerykami. Przysłuchiwaliśmy się rozmowie dwóch starych przyjaciół. Ks. Jaroszek całą okupację niemiecką przeżył w Dachau, jako więzień kapłan. Jego rozmówcą był ks. Władysław Nater, filipin z sanktuarium MB Świętorodzinnej w Studziannie. Ks. Nater podczas wojny był w Studziannie, a gdy w czasie i po upadku powstania warszawskiego do klasztoru zaczęli pukać uchodźcy z Warszawy organizował im schronienie. Wśród nich była pewna kobieta, która potem z rodziną znalazła się za Atlantykiem i przez szereg lat nie było szans, by odwiedziła ojczyznę. Ale znajomość z ks. Naterem trwała. Wymieniano listy i życzenia. I wreszcie przyszedł moment, gdy owa kobieta mogła przylecieć do Polski. Zakonnik pojechał na Okęcie na spotkanie, a że był poetą i literatem, chciał, by powitanie zabrzmiało odpowiednio do chwili. Gdy wreszcie się spotkali, powiedział: "Kiedy na panią patrzę, przypominają mi się ruiny Warszawy".
Duchowny nie musiał być mistrzem w wychwyceniu subtelnej dwuznaczności, jeśli chodzi o rozmowę z płcią piękną, ale bez wątpienia był mistrzem wrażliwości, jeśli chodzi o spieszenie z pomocą potrzebującym. I o tym była mowa w refektarzu opoczyńskiej plebanii, a także o samym powstaniu i jego roli w utrzymaniu patriotycznej świadomości Polaków. O niczym takim nie uczono mnie w szkole, choć chodziłem do klasy o profilu humanistycznym i historii mieliśmy sporo. Słuchałem za to innych propagandowych układanek dyskredytujących powstanie, które zdradzały intelektualne zgliszcza tych, którzy je tworzyli na potrzeby ideologii słusznie minionego ustroju.
Kilka lat temu byłem w Warszawie z bp. Edwardem Materskim, uczestnikiem powstania. Mieliśmy już za sobą długie rozmowy, które zaowocowały książką wywiadem-rzeką, gdzie znalazły się także jego wspomnienia z powstańczej Warszawy i obrazy ostatnich miesięcy i tygodni przed jego wybuchem, gdy mieszkańcy mieli dość niemieckiego terroru, łapanek wywózek, egzekucji oraz tego, że kazano im kopać okopy, które miały służyć okupantom w utrzymaniu pozycji przed nadciągającym frontem ze wschodu. Do tamtych rozmów doszła wizyta w Muzeum Powstania Warszawskiego. Kilka razy odchodziłem dyskretnie na bok, bo biskup przecierał okulary, nie zdejmując ich. Wiedziałem, że to nie były przybrudzone szkła, ale łzy. A potem w samym centrum - gdzie przed i w czasie wojny mieszkał E. Materski - szukaliśmy podwórka, na którym stała maryjna kapliczka. Tam zbierali się podczas dni powstania na modlitwę. Po drodze biskup zatrzymał się przy jednym ze skrzyżowań i powiedział: "Tu była barykada. A z tego okna naprzeciw do mnie strzelali". Potem znaleźliśmy podwórze, ale kapliczki już nie było. „"ak kapliczka przetrwała powstanie, ale nie dała rady przetrwać komunizmu" - powiedział i wyszedł w milczeniu.
W narracji o ocenie powstania warszawskiego dziwnie często słyszę tony z lat mojej szkoły średniej. Do tego dochodzą lamenty, że potrafimy tylko czcić nasze narodowe klęski. Czyżby? Pół miesiąca temu wspominaliśmy Grunwald. To chyba nie była klęska? Za pół miesiąca będziemy wspominać bitwę warszawską - także przecież wygraną. Nasze Narodowe Święto obchodzimy w listopadzie, wspominając odzyskanie, a nie utracenie niepodległości. Jeśli obok tych rocznic przywołujemy te przegrane zrywy, jak powstania listopadowe czy styczniowe, to przecież wpisujemy je w szerszy kontekst. Te zrywy były dowodem trwającej w narodzie tęsknoty za wolnością. Bez nich nie byłoby 11 listopada 1918 r. i odzyskanej niepodległości. A kto wie, czy bez powstania warszawskiego, tak jak bez poznańskiego czerwca 1956, gdańskiego grudnia 1970, radomskiego czerwca 1976 - przegranych przecież, nie tkwilibyśmy dalej w kurzawie intelektualnych zgliszczy i nadal nie kazano by nam obchodzić rocznicy 22 lipca 1944 r. - daty prawdziwej i bolesnej klęski, po której przez pół wieku nie mogliśmy oficjalnie świętować cudu nad Wisłą, święta 3 maja, a nawet 11 listopada, rocznicy odzyskania niepodległości.