Komuna niszczyła wszystko, co normalne. Była ustrojem przedziwnym, zbrodniczym i niebezpiecznym, ale też pełnym tragikomicznych sytuacji.
Każdy kleryk w PRL miał zakładaną teczkę przez SB. Wiedzieliśmy o tym, wstępując do seminarium. A co było potem?
W 1980 r. wstąpiłem do seminarium duchownego w Sandomierzu. Jesienią zostałem wezwany na komisję wojskową. Otrzymałem kategorię "A" i werdykt: "Jeśli będzie trzeba, powołamy" (w kamasze). Wróciłem do seminarium, nie wiedząc, kiedy z nagła może przyjść karta powołania do wojska, przerywając studia i formację. Przecież rok wcześniej kilku kolegów zostało wcielonych.
Krótko potem, wciąż jesienią tamtego roku, do mojego rodzinnego domu przyszli ludzie, którzy spisali wszystkie dane. Pytali o rodziców, dziadków i inne takie dane. Czyli teczka została dopełniona danymi.
Jakiś czas potem okazało się, że w sąsiednim bloku mieszkał człowiek, który zbierał informacje o mieszkańcach sąsiedniego budynku, a tutaj także i mnie. I zaczyna się farsa... Żona tego człowieka opowiadała moim bliskim, że mąż chyba się nawrócił, choć na razie częściowo. - Proszę sobie wyobrazić, że mój mąż zaczął chodzić do kościoła. Na razie uczestniczy w Mszach św., ale wychodzi po kazaniu - mówiła kobieta.
Cóż powiedzieć? Słuchał, może nagrywał. Zapewne pisał pełne żarliwości raporty. Może się też ostatecznie nawrócił, choć wówczas miało to kształt pozorny. Nie chcę tego człowieka osądzać. Nawet nie wiem, czy jeszcze dziś żyje. Czy mu wybaczam? Czy wybaczam tym, którzy nachodzili mój dom? Tak, wybaczam. Choć byłoby czymś stosownym, by powiedzieli, że przepraszają, że to, co robili, było podłe i na to nie ma grubej kreski.