Patrzę, czy idąc w tym roku na Jasną Górę, "wreszcie" się uśmiechają.
Pod koniec tegorocznych Światowych Dni Młodzieży poczułem się jak w Matriksie, czytając relacje niektórych mediów, że - w przeciwieństwie do pielgrzymów z zagranicy - nasi są smutni i potrafią jedynie łzawo zawodzić "Barkę". Owo poczucie bierze się stąd, że w realu niczego takiego nie widziałem, a byłem bardzo blisko, wręcz w środku.
Ów Matrix nabrał w tych dniach dla mnie jeszcze jednego wymiaru. Pisząc artykuł o rocznicy śmierci ks. Romana Kotlarza, kapłana, który błogosławił radomskich robotników podczas protestu z Czerwca 1976 r. i zapłacił za to cenę życia, kolejny raz sięgnąłem do wywiadu z byłym milicjantem. Miał on kontakty z osławionym Wydziałem IV Służby Bezpieczeństwa, zajmującym się inwigilacją i rozpracowywaniem duchowieństwa. Milicjant wspomina w tym wywiadzie, jak to z radością wśród pielgrzymów na Jasną Górę zobaczył swojego kolegę z owego wydziału, idącego w sutannie. Rozmawiający z milicjantem radomscy licealiści nie kryli zdumienia i dopytywali, o co tu chodziło, co tam robili ludzie komunistycznych służb. Z wyraźnym rozbawieniem milicjant mówił im, że robili różne rzeczy, „czasem dali komuś w mordę” i różne inne takie.
Akurat te inne rzeczy pamiętam, bo 30 lat temu i więcej chodziłem już na pielgrzymki. Ostrzegano nas wówczas przed prowokatorami, którzy potrafią podrzucić gdzieś butelki po wódce czy inne przedmioty, by skompromitować pątników. Pamiętam prośby goszczących nas na noclegach ludzi, by zabierać wszystko, a szczególnie igły czy agrafki, bo bywało, że po przejściu grupy pątniczej komuś zdechła krowa.
I oto ten milicjant, bo przecież też musiał tam iść, skoro spotkał kolegę, jawi się jako szczerze roześmiany pątnik.
Ale obok tego doskonale pamiętam roześmiane twarze idących, wesołe pogodne wieczory i ogniska, cudne rozśpiewane i roztańczone wejścia na Jasną Górę (z tym jednym wyjątkiem w 1982 r., gdy w stanie wojennym wchodziliśmy na jasnogórski szczyt, odmawiając Różaniec).
I tak, radośnie i rozśpiewanie, było też choćby rok czy dwa lata temu. Stąd nie rozumiem, skąd dywagacje o naszym smutku i uczeniu się religijnej radości dopiero od cudzoziemców. To dobrze, że przywieźli do nas swój młody chrześcijański optymizm, ale przecież i oni uczyli się naszej religijnej radości. Widziałem to z bliska, ze środka.
Skąd więc owe tezy o naszym przeżywaniu religii na smutno? Może to zwykły brak wiedzy ludzi, którzy nigdy nie widzieli pielgrzymki, którzy nigdy nie odwiedzili parafialnej kolonii czy oazowego turnusu. A może to swoisty zawodowy nawyk ludzi swoiście wyćwiczonych w tworzeniu w myśl zasady: "o Kościele źle albo wcale"?
I czasem to przekonanie, że Kościół jest tylko na smutno, może przybierać tak przedziwne wymiary, jak słynna sfilmowana powieść Umberta Eco "Imię róży".
Sam autor to fantastyczny pisarz i erudyta. Czytałem jego "Imię róży", ale też "Wahadło Foucaulta", "Baudolino" czy "Tajemniczy płomień królowej Loany". Podziwiałem pisarski rozmach i przeogromną wiedzę. On sam w jednym z wywiadów mówił, że w średniowieczu czuje się bardziej u siebie niż we współczesności. I oto ten miłośnik średniowiecza maluje obraz swojej ukochanej epoki w jak najczarniejszych barwach, odgrzewając stare przekłamania i uprzedzenia. A to z powieści "Imię róży", mimo fenomenalnych rozważań filozoficznych Wilhelma z Baskerville (praktycznie nieobecnych w filmie), jest stałym wrażeniem, że średniowiecze to przede wszystkim mroczny czas. A i samo rozwiązanie kryminalnej zagadki nie tyle zdumiewa, co pogłębia to wrażenie. Mordercą jest stary, zgorzkniały i niewidomy mnich Jorge z Burgos, który zatruwa karty drugiego tomu "Poetyki" Arystotelesa. Każdy, kto sięgnie po tę straszną i niechrześcijańską w rozumieniu ślepego Jore księgę, powinien umrzeć i umiera. A o czym, przypomnijmy, traktuje to zaginione dzieło? O komedii.
Umberto Eco, opowiadając o pomyśle na tę powieść, zdradził żartem, że wiedziony swoim antyklerykalizmem, chciałby zabić jakiegoś duchownego, ale nie zrobi tego, bo zostałby skazany. Tymczasem w "Imieniu róży" udało mu się bezkarnie zamordować kilku z nich.
Ks. Kotlarza nachodzili nieznani sprawcy. Był bity przynajmniej trzykrotnie. Zmarł 40 lat temu nie na kartach powieści, ale w realu. Sprawcy uniknęli sprawiedliwości i wygląda na to, że ich już nie dosięgnie. A i na pielgrzymkach raczej dziś nie ma tak bezwzględnych prowokatorów.
Widać za to, że nadal dobrze się ma przekonanie o tym, że chrześcijanin to ktoś, kto nie lubi się uśmiechać i nie pozwala się uśmiechać innym.
Wbrew temu wyjdźmy z antykościelnego Matrixa i spójrzmy na twarze pielgrzymów. Nie tylko z tego roku. Ja patrzę na czarno-białe zdjęcia sprzed lat i jedyna różnica w tymi współczesnymi to ten brak koloru, bo uśmiechu nie brakowało ani wtedy, ani dziś.