Wybrałem się 8 marca na demonstracje kobiet, tę protestu i tę zorganizowaną przez ruchy pro life.
Obie spotkały się w tym samym miejscu - przy fontannach w centrum Radomia. Nie jestem mocny w liczeniu zgromadzenia. Patrząc na zdjęcia i próbując liczyć, sądzę, że protestujących było ponad 200 osób, tych z pro life - 10-krotnie mniej. Prawdę mówiąc, idąc na te spotkania, liczyłem na mniejszą dysproporcję. Ale fakt jest taki.
W gronie protestujących ujrzałem niewielki lizak z napisem: „PiS i kler wrogami kobiet”. Nie chcę wchodzić w przestrzeń polityki, dlatego nie zamierzam odnosić się do nazwy i sprawy rządzącej partii. Natomiast jako „wysoko wyspecjalizowany funkcjonariusz religijny” (tak w notatkach SB w PRL często opisywano reprezentanta kleru) poczułem się wywołany do tablicy. Oczywiście, nie zamierzałem psuć przebiegu demonstracji, przecież mamy wolność zgromadzeń. Ale teraz, w mieszkaniu, wracam do tego i pytam sam siebie, w czym mogę być wrogiem kobiet. Kończyłem liceum w klasie humanistycznej. Było nas tylko dwóch chłopaków, reszta dziewczyny. Teraz, po latach, gdy się spotykamy, radości nie ma miary. Od żadnej z koleżanek nigdy nie doznałem najmniejszej przykrości, a nawet więcej - ja się nimi cieszę, a one chętnie przyznają się, że ten ksiądz to kolega z klasy.
W parafii, jako wikariusz, prowadziłem scholę, a więc znów pracowałem z dziewczętami. Potem, już po studiach biblijnych, przez 8 lat kierowałem instytutem teologicznym. Wykształciliśmy ponad 300 osób, które otrzymały stopnie magistra z teologii. Ponad 90 proc. to były kobiety. W redakcji "Gościa Niedzielnego" także praca z kobietami - i w Radomiu, i w centrali w Katowicach.
I jeszcze jedna, mała obserwacja. Bywam w parafiach. Głoszę kazania, czasem rekolekcje. Wszędzie większość obecnych to kobiety, często w wieku dojrzałym. Człowiek tak ma, że im jest starszy, tym bardziej roztropnie unika miejsc niebezpiecznych. Gdyby ów kler był tak wrogi kobietom, to panie, szczególnie te starsze, roztropnie unikałyby kościołów jak diabeł pewnej wody.
Niedawno czytałem opinię, że Kościół w latach PRL doskonale zdał egzamin, a fatalnie wypadł w czasach wolności. I tutaj padają zarzuty. Można je zebrać w trzy grupy: Kościół miesza się do polityki, Kościół nie rozpoznaje znaków czasu, Kościół jest zacofany i promuje ciemnogród.
Mam już trochę lat (konkretnie 55) i doskonale pamiętam, że kler był zawsze dyżurnym wrogiem dla pewnych środowisk. Doskonale pamiętam też argumenty przeciw Kościołowi z czasów PRL. Można je zebrać w trzy grupy: Kościół miesza się do polityki, Kościół nie rozpoznaje znaków czasu, Kościół jest zacofany i promuje ciemnogród.
W czasach minionego systemu byłem potencjalnym agentem Zachodu, a teraz ponoć jestem jego wrogiem. I problem w tym, że ani w PRL, ani teraz nie zmieniłem poglądów, a mam wrażenie, że poglądy zmieniali reprezentanci owych środowisk. W jednym wszak pozostali niezmienni: wrogiem jest kler, ale chyba nie kobiet.