Jako nastolatka była więźniarką dwóch niemieckich obozów śmierci. Do jednego z nich pojechała w tym roku po raz pierwszy po 73 latach. Przeżyła szok.
Niezaprzeczalną zaletą naszej pracy są spotkania z ludźmi. Zaś niezaprzeczalnym „bólem” - jeśli nasz rozmówca ma dużo do powiedzenia, a my, z powodu ograniczonej liczby znaków, które mieszczą się na stronie, nie możemy wszystkiego przenieść na papier. Tak było podczas naszej ostatniej rozmowy - Marty i mojej - z cudowną kobietą, panią Lucyną Adamkiewicz, która elokwencją, wiedzą i urokiem osobistym oszukuje swoją metrykę.
Była więźniem dwóch niemieckich obozów śmierci - w Auschwitz-Birkenau oraz Mauthausen-Gusen. W styczniu, po raz pierwszy po wojnie - za namową wnuczka - pojechała do Auschwitz z okazji 73. rocznicy wyzwolenia obozu, do którego trafiła prosto z powstania warszawskiego. Właśnie wtedy ambasador Izraela miała swoje słynne wystąpienie. O tym, co czuła wtedy pani Adamkiewicz, i jakie wspomnienia przywołała podczas rozmowy z nami z czasu pobytu w fabrykach śmierci, można przeczytać w najbliższym radomskim dodatku „Gościa Niedzielnego” (nr 8 na 25 lutego). Ponieważ to jest ten przypadek, gdy ilość zebranego materiału mógłby posłużyć do napisania książki, postanowiłam, zachęcając do lektury „Gościa Niedzielnego”, opisać tu pewne krótkie, ale wzruszające historie, jako dopowiedzenie do tego, co zaproponowałyśmy w artykule naszym Czytelnikom.
Pierwsza to obozowa Wigilia. Jakiś więzień przemycił do obozu gałązkę choinki. Kobiety usiadły wokół niej. - Dzieliłyśmy się wtedy okruszynami chleba, jak opłatkiem - wspominała pani Adamkiewicz. Przywołała również z pamięci te dni, gdy nie przywykła do ciężkiej fizycznej pracy, musiała taczkami wozić kamienie. W oczach utkwił jej również widok dwóch Rosjanek, które zaprzężone do wozu jak konie transportowały cegły. Zrosiła nam łzami oczy historia, gdy na blok, w którym były - wtedy młodziutka, niespełna 15-letnia - Lucyna i jaj mama, ktoś przyprowadził śliczne dziecko ubrane w dopasowany pasiaczek. Dziecko nie było świadome otaczającej go rzeczywistości, uśmiechało się. To był trzyletni chłopiec, który cudem ocalał. Urodził się w obozie w 1941 roku. Wszystkie dzieci, które przyszły na świat do 1942 roku, natychmiast zabijano. Tego chłopca matka trzymała pod pryczą, bo było tam trochę wolnego miejsca. Nie płakał - być może z głodu. I tak ocalał, bo gdyby blokowa dowiedziała się o nim, wtedy podzieliłby los innych noworodków. Więźniarki patrzyły na chłopca w pasiaczku i płakały ze wzruszenia, i chyba ze szczęścia, że mogą go widzieć. To było najstarsze dziecko urodzone w tym niemieckim obozie.
Kilka dni temu pani Lucyna obchodziła swoje 91. urodziny.