Podczas niemieckiej okupacji uchronił od śmierci Sarę i Leę Bass.
Obie siostry szukały go po wojnie przez Czerwony Krzyż, a nawet przez Watykan. W dowód zasług w Yad Vashem w Jerozolimie ks. Jan Poddębniak otrzymał medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata i posadził drzewko ze swym imieniem na Wzgórzu Pamięci.
Urodził się 27 maja 1907 r. we wsi Książ w powiecie opoczyńskim. Dziś z tej wioski zostały tylko ostatki domów, a obecna wioska to Gawrony koło Opoczna należąca do parafii Kunice.
Gdy Janek miał 3 lata, zmarła mu mama. Chłopiec uczył się najpierw w Opocznie, potem w Tomaszowie Mazowieckim. W wieku około 20 lat Jan dostał się do Gimnazjum Biskupiego w Lublinie. Tam także wstąpił do seminarium duchownego i przyjął święcenia kapłańskie. Podczas II wojny światowej pracował w lubelskiej kurii biskupiej. Współpracował z podziemiem i został zatrzymany przez Niemców w łapance ulicznej. Był wieziony transportem kolejowym do obozu koncentracyjnego, ale jakimś cudem udało mu się uciec.
W wywiadzie dla Państwowego Muzeum na Majdanku ks. prał. Poddębniak mówił: "Muszę podkreślić, że te dwie dziewczyny miały jakąś łaskę Bożą, że one przyszły do mnie w tym czasie, kiedy Lublin śmierdział palonymi ciałami. Niemcy strzelali na ulicach, do rowów pakowali, (…) kładli trupy, przekładali drzewem, oblewali benzyną i palili. Tutaj było zniszczenie Żydów. Kiedy przyszły do mnie dwie dziewczynki, Żydówki, ja byłem bezradny. Każdy się bał, każdy uciekał… Był listopad 1942 roku".
W Lublinie pracowały dwie siostry szarytki, obie Marie. Jedna była kierowniczką sierocińca i po kryjomu dawała jedzenie dwom ukrywającym się żydowskim dziewczynom. Druga, s. Maria Gulbin, pracowała wśród bezdomnych. I to ona podpowiedziała Żydówkom, by udały się do ks. Poddębniaka po schronienie.
Niełatwo być bohaterem i kapłan opowiadał szczerze: "Siostry zakonne przysłały do mnie te żydowskie dziewczynki. Siostry zakonne powiedziały im: »Jak ten ksiądz będzie chciał, to wy będziecie żyć«. A te biedaczki się tego zdania uczepiły i trzymały. Przyszły do mnie do kurii. Byłem w cywilu, nie w sutannie. A Niemcy prawie każdego dnia do nas przychodzili, kontrolowali, jacy interesanci do nas przychodzą, bo trzeba powiedzieć, że likwidacja Żydów i księży to był jeden referat niemiecki, wspólną naszą władzą było: gestapo. Bałem się, że w każdej chwili mogli przyjść Niemcy, a te dwie dziewczyny były tak podobne do Żydówek. Pomyślałem wtedy: z miejsca wezmą je i mnie, dlatego powiedziałem im: »Panie kochane, uciekajcie stąd, bo tu Niemcy przychodzą, stąd was wezmą! Poznają was od razu. Widzicie, co się na świecie dzieje. Nie mam żadnych sposobów, żebym mógł wam pomóc w tej chwili«. One na to odpowiedziały: »Nam siostry powiedziały, że jak pan ksiądz będzie chciał, to my będziemy żyły«. Jak im powiedziałem: »Ja wam nie mogę pomóc«, wówczas buchnęły płaczem. To się nie da powiedzieć, taki płacz. A po chwili mówią do mnie: »Proszę księdza, nam wszystko jedno, czy nas wezmą stąd czy stąd, czy my same musimy się zgłosić na spalenie, same, bo nas nikt nie chce«. I dalej tylko płacz nie do opisania. Ja wtedy robię szalony krok: zakładam czapkę na głowę i mówię: »Chodźcie, schowacie się, bo tutaj nie możemy rozmawiać. Schowacie się do mojego mieszkania«".
Co stało się potem? Niezwykłą historię ks. Poddębniaka, brata swego pradziadka, postanowiła zgłębić Edyta Macieja, studentka z Opoczna. - Moja babcia Wanda pochodzi z rodziny Poddębniaków. Z jej opowieści o losach naszej rodziny wiem, że jej stryj Jan był rodzonym bratem jej ojca, a mojego pradziadka Karola Poddębniaka - zaczyna swą opowieść Edyta.
Całość historii w wydaniu papierowym "Gościa Radomskiego" nr 10 na 11 marca.