- Nawet jeśli jest bardzo źle, ludzie rozumieją sytuację - mówi s. Barbara Kmieć.
Siostra prowadzi z ramienia Zgromadzenia Córek Maryi Niepokalanej Niepubliczny Zakład Opiekuńczo-Leczniczy dla Przewlekle Chorych w Radomiu przy ul. 25 Czerwca. Swoją posługę pełni tu nieprzerwanie od 2003 roku, a w ubiegłym stuleciu pełniła ją również w latach 1993–1998.
Budynek NZO-L stoi w stosownej odległości od ulicy. Jest pomalowany na biało i otoczony zielenią. Przy wejściu cieszy oczy wypielęgnowany ogródek z kwiatami. W placówce na dwóch piętrach przebywają kobiety, których stan zdrowia nie powala im na samodzielne funkcjonowanie. Wymagają pielęgnacji, karmienia, a w wielu przypadkach musi to być karmienie dojelitowe. Panie, których siły na to pozwalają, korzystają z rehabilitacji w wydzielonej sali. Z pozostałymi rehabilitantki pracują przy łóżkach. Po południu, w czasie odwiedzin, przy łóżkach leżących tu pań można spotkać ich bliskich. Jeśli to możliwe rozmawiają. Często tylko mogą potrzymać za rękę, może bez słów, spojrzeniem i gestem zapewnią, jak były i jak ważne są w ich życiu. To taka dawka miłości, której chorym i starszym potrzeba najbardziej.
- Często zdarzało się, że trzeba było zamknąć zakład, aby chronić nasze podopieczne na przykład przed szalejącą grypą. Zdarzyło się pierwszy raz, aby to zamkniecie trwało tak bardzo długo - mówi s. Barbara.
Od 9 marca, z powodu pandemii osoby z zewnątrz już nie mogą wchodzić na teren placówki. Początki izolacji były trudne szczególnie dla dyrekcji i personelu. Trzeba było sprostać wymogom sanitarnym, co wiązało się między innymi z zakupem dużej ilości środków dezynfekujących.
- Jakoś daliśmy i dajemy radę. Wsparło nas też wielu ludzi dobrej woli - podkreśla siostra.
Niestety, kontaktów z bliskimi nie da całkiem się zastąpić przebywającym w placówce schorowanym kobietom.
- Myślę, że pacjentki, te z którymi jest kontakt, rozumieją sytuację. Wystarczy im telefon od rodziny. Są takie, które nie słyszą i im jest trudniej. Personel oprócz swoich obowiązków stara się zaspokoić potrzeby naszych pacjentek i choć minimalnie zrekompensować nieobecność najbliższych. Nawet jeśli jest bardzo źle, ludzie rozumieją sytuację. Zmarła pacjentka w czasie pandemii. Jej syn był gotów ubrać się w kombinezon ochronny i wejść, ale zadecydował razem z żoną, że lepiej jednak nie wchodzić, bo i tak nic nie pomoże, a może zaszkodzić. Jedno z nich było pracownikiem służby zdrowia - opowiada siostra.
Do placówki przy ul. 25 czerwca nadal przychodzą bliscy przebywających tu pacjentek. Przy wejściowych drzwiach pytają o ich stan zdrowia. Zostawiają listy, kartki - te muszą przejść trzydniowa kwarantannę. Na parterze leżą osoby najbardziej chore, często bez kontaktu. Parter jest niski. Można na chore popatrzeć przez szybę i to na razie musi wystarczyć.
- Czekamy na ten moment, kiedy sanepid poda informację, że możemy otworzyć drzwi placówki i znowu będzie tak jak zawsze - mówi s. Kmieć.