Martyna Sowa w Tanzanii spędziła miesiąc. Ewangelizując jej mieszkańców, zrozumiała, jak niewiele jej potrzeba do szczęścia i do tego, by czerpać radość z życia.
Martyna pochodzi z parafii Makowiec. Jest na 4. roku studiów o kierunku coaching i mediacje społeczne na Wydziale Teologicznym UKSW w Warszawie. Od dziewięciu lat formuje się w Ruchu Światło-Życie. Od dwóch działa w diakonii misyjnej. We wrześniu tego roku jako animatorka oazowa wyjechała na misje do Tanzanii.
To był jej pierwszy pobyt za granicą. W Tanzanii dostrzegła duże dysproporcje społeczne. Jak mówi, obok domu zbudowanego na wzór europejski stoi chatka, jaką możemy oglądać w filmach przyrodniczych. - Tam ziemia jest czerwona. Najbardziej zszokowało mnie "opalanie natryskowe". W busie, którym jechałyśmy, były pootwierane okna. Po kilku godzinach jazdy człowiek wychodzi cały pomarańczowy. Nawet po kilku dniach trudno to zmyć - śmieje się. - Myślałam, że będę gorzej znosić ich potrawy, ale naprawdę mi smakowały. Niesamowitą przyjemność sprawiało mi to, że mogłam jeść bez sztućców. Im wychodziło to lepiej, nam trochę nieudolnie - dodaje.
Pozytywnie zaskoczyła ją otwartość ludzi, którzy na każdym kroku się pozdrawiali. Podchodzili do nich, pytali o imię, skąd są, przybiegały do nich uśmiechnięte dzieci. - Niewiele mają, ale czerpią ze wszystkiego dużo radości. Podobało mi się, że to są roztańczeni ludzie, więc i ja się dałam temu porwać. Uczestnicy rekolekcji uczyli mnie swoich kroków. Uwielbiałam to. To jest moja cząstka z Afryki. Ta radość i otwartość najbardziej zapadną mi w pamięci - przyznaje.
Martyna była miesiąc w Tanzanii. - Leciałam tam z zamiarem, by - mimo blokady językowej i różnych obaw - moje doświadczenie Pana Boga, Jego miłości zaowocowało w tych ludziach. Od nich z kolei nauczyłam się wdzięczności za wszystko. Opowiadali mi swoje historie. Wciąż przeżywają jakieś trudności, ale dziękują Panu Bogu za to, co mają. Zrozumiałam dzięki temu, jak niewiele mi potrzeba do szczęścia, do tego, żeby czerpać radość z życia. Zapadło mi w pamięci radosne przeżywanie liturgii, która trwa tam 3 godziny. My już po godzinie zwykle patrzymy na zegarek. Teraz w czasie Mszy św. skupiam się, by cieszyć się z tego, że tam jestem - opowiada misjonarka.
Więcej w wydaniu papierowym "Gościa Radomskiego AVE" nr 44 na 7 listopada br.