Nowy numer 22/2023 Archiwum

Wędrówka do Ziemi Obiecanej

To było dla nich wielkie duchowe przeżycie. W trzy tygodnie przeszli 435 km z Ejlatu do Jerozolimy. Tam w piątek odprawili Drogę Krzyżową.

radom@gosc.pl Pięć lat temu grupa Rycerzy Kolumba pielgrzymowała drogą Jezusa z Nazaretu do Jerozolimy i Emaus – od zwiastowania do zmartwychwstania.

– Już wtedy zrodził się pomysł, żeby przejść starotestamentową drogę narodu wybranego, oczywiście na miarę naszych możliwości. Ostatecznie stanęło na tym, że pójdziemy od granicy z Egiptem do Morza Martwego, a potem przez Pustynię Judzką do Jerozolimy. Chcieliśmy przemierzyć symboliczną drogę z ziemi egipskiej, z domu niewoli do Ziemi Obiecanej – mówi ks. kan. Wiesław Lenartowicz, proboszcz parafii pw. MB Częstochowskiej w Radomiu, kapelan Rycerzy Kolumba Rady 14004. W lutym tego roku na trasę wyruszyło ośmiu mężczyzn z Kozienic i Radomia, w większości Rycerze Kolumba. Najmłodszy jest studentem, najstarszy w lipcu skończy 70 lat. Wędrowali głównie Izraelskim Szlakiem Narodowym, który prowadzi m.in. przez najciekawsze miejsca na pustyni Negev. Na terenie Autonomii Palestyńskiej od Morza Martwego szli lokalnymi szlakami, bo szlak narodowy omija te tereny.

Woda i zdrowie najważniejsze

Wyruszyli z Ejlatu przy samej granicy Izraela z Egiptem. – W przewodniku przeczytaliśmy, że pierwszego dnia można zrobić 14 km. Była niedziela, odprawiliśmy Mszę św., poszliśmy nad Morze Czerwone, paru chłopaków się wykąpało. Na miejsce pierwszego planowanego noclegu odprowadziłem samochód, którym mieliśmy dowozić wodę. Wróciłem do grupy, bo chciałem iść od początku – wspomina ks. Lenartowicz. Wyruszyli o 14.00, przekonani, że te 14 km przejdą szybko. Okazało się, że już na początku trzeba podchodzić pod stromą górę. – Piękne widoki, bo widać całą zatokę Akaba, błękitne morze, czerwone góry. Coś fantastycznego, ale brakowało nam sił. Po przylocie jeszcze się nie zaaklimatyzowaliśmy. Zrobiliśmy 8 km, o 17.30 zaszło słońce i zrobiło się ciemno. Byliśmy akurat w wąskim wąwozie, musieliśmy więc się stamtąd wydostać. Udało nam się dojść do drogi. Mieliśmy słaby sygnał internetowy, korzystaliśmy z kompasu. Po ciemku szliśmy cały czas pod górę. Doszliśmy do oznakowanego miejsca, gdzie już można było spać, ale nasz samochód był w innym punkcie, co oznaczało, że nie mamy wody. Z jednym z chłopaków szliśmy po ciemku półtorej godziny po ten samochód, żeby go ściągnąć – opowiada ks. Wiesław. Największym problemem dla idących przez pustynię jest woda. Jedna osoba w ciągu dnia potrzebuje jej do picia 5 litrów. – Jeżeli się czegoś obawialiśmy w trasie, to tego, że możne nam zabraknąć wody i że coś może nam się stać, np. ktoś może skręcić nogę i trzeba będzie ściągać pomoc. Zdrowie i woda to dwie najważniejsze rzeczy na pustyni – podkreśla ks. Lenartowicz. Na trasie są wyznaczone miejsca do spania, ale poza tablicą informującą o tym, nic tam nie ma, nawet toalet. – Czasami są wymurowane z kamieni niewielkie murki. Można się do nich przytulić, żeby mniej wiało. Nad nami niebo, nie było żadnego oświetlenia, mogliśmy podziwiać gwiazdy. Na początku naszej pielgrzymki temperatury w ciągu dnia były takie jak latem w Polsce, ale w nocy sięgały tylko 6 stopni – mówi ks. Lenartowicz. W trasie napotykali dzikie zwierzęta: kozice, małe antylopy, przepiórki. – Niestety nie było manny, ale przepiórki były i to w dużych ilościach – mówi z uśmiechem ks. Lenartowicz, nawiązując do wędrówki Izraelitów z niewoli egipskiej do Ziemi Obiecanej, podczas której właśnie w tych pustynnych okolicach byli oni cudownie karmieni przez Pana Boga manną i przepiórkami. Co kilka dni dochodzili do bardziej cywilizowanych miejsc, np. agroturystyki, gdzie właściciel hoduje osły czy wielbłądy i organizuje wycieczki dla turystów. Były tam duże namioty wyłożone wewnątrz dywanami. Mogli się też wykąpać, a rano zjeść beduińskie śniadanie. W połowie drogi przeszli krater Mitzpe Ramon, który powstał 25 milionów lat temu. W tym miejscu pustynia się zmieniła. Pojawiło się więcej wody. Obok poligonów i ośrodków jądrowych widać było farmy z hodowlą kóz i wielbłądów, winnice i plantacje. Osadnictwo zainicjował tu pierwszy prezydent Izraela Ben Gurion. Twierdził, że przyszłość tego kraju jest na pustyni. Zaczęło się nawadnianie, zakładanie plantacji, powstawały kibuce. – Chyba 12. dnia poczuliśmy pierwszy zapach – że coś kwitnie, że coś wabi owady. Do tej pory nie było w ogóle zapachu, tylko goła ziemia, nie było na niej życia – mówi ks. Lenartowicz.

Wymiana dobra

Ksiądz Lenartowicz, gdy pozwalały na to warunki, sprawował Msze św. Wiele osób prosiło pielgrzymów o modlitwę, więc intencji nie brakowało. Każdego dnia odmawiali cały Różaniec i Koronkę do Bożego Miłosierdzia. Na powitanie dnia śpiewali „Kiedy ranne wstają zorze”. Ciekawe doświadczenie – zderzenie trzech religii – spotkało ich nad Morzem Martwym. Zatrzymali się na weekend na polu przeznaczonym do biwakowania. Niektórzy rozbijali tam namioty, przyjeżdżali całymi rodzinami i imprezowali. – My spaliśmy bez namiotów. Był tam stół. W piątek wszyscy grillowali. Jakiś Żyd z szalem modlitewnym na głowie przy tym stole się modlił. W sobotę obok stołu muzułmanie rozłożyli dywaniki, modlili się i grillowali. A w niedzielę sprawowałem przy tym stole Mszę św. – mówi ks. Wiesław. Przez Pustynię Judzką dotarli do Betlejem, a potem do Jerozolimy. – Tak się złożyło, że w piątek rano odprawiliśmy Drogę Krzyżową. O 15.00 byliśmy na Golgocie i pod krzyżem odmawialiśmy Koronkę do Bożego Miłosierdzia. To dla nas było największe duchowe przeżycie – wspomina kapłan. Bezcenną wartością było doświadczenie wspólnoty. – Na pustyni, szczególnie bez wody, bez pomocy daleko nie zajdziesz. Wspólnota tworzy się, kiedy ktoś daje i ktoś bierze. To jest wymiana dobra i troska o drugiego człowieka – przekonuje ks. Lenartowicz. – Mieliśmy taką sytuację, że na mapie na Pustyni Judzkiej była zaznaczona osada. Gdy tam doszliśmy, panował mrok, gwizdał pustynny wiatr, ale miasta nie było. Były drogi, chodniki, fundamenty domów, z których wystawały rurki instalacyjne. Dalej nie chcieliśmy iść, było ciemno, nie mieliśmy wody. Jeden z uczestników poszedł jej poszukać. Po godzinie jego nieobecności zaczęliśmy się niepokoić, że coś mu się stało. Nie wiedzieliśmy też, dokąd poszedł. Na szczęście wrócił, choć wody nie znalazł. Wyszedł na przełęcz i zobaczył, że tam dalej są nomadowie. Musieliśmy zmienić plany. Nie poszliśmy górami, tylko w ich stronę. Oni mieli studnię i kozy, i myśmy tym kozom trochę wody zabrali – opowiada kapelan Rycerzy Kolumba.

Droga dla wszystkich

To była już kolejna tak długa pielgrzymka ks. Wiesława Lenartowicza. – Zachęcam wszystkich, aby zdobyli się na długą wyprawę. Nie mówię, że to musi być pielgrzymka, to może być wyjście w góry, ale nie z Zakopanego na jakiś szczyt i powrót do kwatery, tylko wyruszenie na kilka czy kilkanaście dni poza cywilizację, żeby być uzależnionym od Pana Boga, od przyrody i poczuć swoje ograniczenia. To jest coś niesamowitego. Dzisiaj szybko się zniechęcamy. Mówimy: „Ja tego nie będę robił. To mnie już nie bawi”. Dzisiejszy świat zwalnia nas z odpowiedzialności, a tam musimy myśleć. Jeżeli w grupie wychodzimy np. w góry czy na pustynię, idziemy kilka dni, a ktoś mówi, że już nie ma siły, nie chce się w to bawić, to jest to jego decyzja, ale musi podobną drogą wrócić. Nie przyjedzie ani taksówka, ani autobus i go nie zabierze. W życiu tak jest, że musisz myśleć, co będzie jutro, pojutrze i być za to odpowiedzialny. Każda droga jest dla wszystkich, ale trzeba się do niej dobrze przygotować – podsumowuje duchowny.•

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy

Quantcast